Monday, July 13, 2009

NIEDZIELA, 5 sierpnia 2007 roku

Nad ranem przyjechał po nas pan Rysiek, ok. godziny 6. Byłam nieprzytomna, a więc mało pamiętam. Wcisnęłam się w śpiwór i poszłam spać. Obudziłam się około 9:00 na śniadanie w McDonaldzie. Objebaliśmy jedzenie i poszłam spać. Gazer był dość niesforny i ciągle chlał. Około południa dojechaliśmy do Kazimierza Dolnego. Tam jakiś gej z ekranem kontrolnym w różowych kolorach na koszulce i blond czupryną powiedział nam, gdzie można się zwodować. Szukaliśmy więc slipu, aż znaleźliśmy. Gałazę w tym czasie zaatakowała mysz, Gazer spał na trawie. Potem udało nam się zwodować łódź i zamontować Parsun. Trochę mieliśmy przejść z gazem, bo babsko nam za mocno dolało ten gaz i strasznie śmierdziało. Leciał taki zajebisty biały dym i zawór zamarzł. Potem z wielką radością uruchomiliśmy Parsun i wypłynęliśmy z Wólki Gołębskiej czycuś, bo tam się wodowaliśmy.

No i Parsun nam zalało, a Gałaz stała w wodzie i ją coś atakowało. To nie mogła być mysz, bo pod wodą, ale było. Ale Gazer z Naszym Lekarzem naprawili ten Parsun i teraz płyniemy w górę rzeki do Kazimierza. Jeśli nie dostanę dziś czegoś dobrego do jedzenia, to zjem Parsun i wszystkim będzie smutno. Jebie gazem, w ogóle, i ze śledzi nam pociekło, ale poszprzątaliśmy. Dzielnie.

------------------------

Teraz dojeżdżamy do Puław i będziemy kłaść maszt. Idę się położyć, bo mam chorobę morską i mnie mgli od gazu.

No i Parsun się zepsuł i jebie spaliną. Ciężko być kronikarzem w takich warunkach, zwłaszcza, żem głodna, a nie chcę sobie psuć smaku przed tym, co zapewne objebę w Kazimierzu.

19:19
Obudziłam się. Ktoś z kajaka dał nam piwko. Widzieliśmy policję. Parsun pruje jak marzenie. Trochę zdycham od choroby morskiej. Idę pierwszy raz zasilić Królowę Polskich Rzek mem szlechetnem moczem.

20:01
Sikać musiałam do wiadra. Śmierdziało tak, że wszyscy dostali chwilowego napadu uwiądu. Zajebiście, że to opublikuję i wszyscy dowiedzą się, że moje siku śmierdzi. Jedziemy pod prąd do Kazimierza. Nasz Lekarz zachłysnął się na widok czapli. Jest bosko. Rzeka jest, góry są, minęliśmy tabliczkę z napisem 367* powieszoną na suchym drzewie.

Pierwsze odkrycie dnia dzisiejszego, które w wieku starczym zapodam wnukom (mojego rodzeństwa): szkocka z tonikiem to chuj nie robota.

Wisła jest brudna jak sto oborników. Brzeg jest z kamieni, częściowo też piaskowy. Powoli zaczunam czuć zapach zarcia z Kazimierza. Co chwila są jakieś przykosy albo inne dziwne, dziwne zjawiska na wodzie. Knujemy jak sto diabłów. Na wprost jest spora góra. Giewontem ona nie jest, ale robi wrażenie. Butla z gazem jest przywiązana do dziobu. Już nie śmierdzi. Teraz walą spaliny z Parsuna, który nam nieco strajkuje. Powoli robi się szarówka. Teraz chlę Ballantine's z kolawką. Widać cień zachodu słońca.

Nasz Lekarz właśnie zburzył marzenie Gałazy o przepłynięciu się po Amsterdamie. Ni chuja nie wytrzymamy, jak Parsun będzie tak warczał.

Widać pierwsze zabudowania Kazimierza. Mamy tu zakręt w prawo i pewnie za nim zacznie się miasto.

22:36
Jesteśmy w Kazimierzu, w knajpie. Było dość srogo, bo po ciemku musieliśmy cumować. Konsternacja jest zacumowana do krzaka i kamienia. Idzie się na nią po głazach i wszystko swędzi w rezultacie. Knujemy, czy tałatajstwo z portu ukradnie nam Parsun i butlę z gazem. Czekamy na pizzę pod takim wypasionym budynem.

Obejrzeliśmy fotosy i wspominamy dość okrutne, srogie i szokujące wodowanie. Łódka prawie stanęła pionowo na rufie, bo był nagły spadek na slipie.

23:00
Zadzwoniliśmy do Mięczysława, by go pozdrowić. Poza tym śmy zjedli pizzę. Dobrą mieli. Wszyscy marudzą, że chcą spać. Mnie się nie chce, bo przespałam całą drogę samochodem, a potem w ramach choroby morskiej przedrzemałam dwie godzinki. Zastanawialiśmy się nad komitetami powitalnymi w różnych miastach.

Jesteśmy weseli, że jutro, kurwa, nie będziemy siedzieć w hałasie Parsunu. Siedzimy w ogóle w czymś, a właściwie w ogródku czegoś, co nazywa się Pub Mars. Przejadłam się paskudnie. Chłopaki wspominają pewien kajakarz, który di nas podpłynął, kiedy się bujałam po Morfeuszu. Mamy szatański plan, żeby se trochę podryfować, jak będzie ładny kawałek rzeki.

Jakieś wieśniaki siedzą przy stoliku obok i kłócą się o kieliszki. Lachon ma głos jak pojebana. Piszczy. Po hałasie z Parsunu taki dźwięk sprawia, że chcę zabijać ludzi [sic!] siekierą.

Pragnę Ciechocinka. Bym sobie pozwiedzała wieśniaków. Te tutaj drą ryja jak najęci. Przeszło zjawisko w płaszczu, z blond trwałą. Pewnie pedał. Miał w dodatku rybaczki i sandały. Na wskroś obmierzłe pedalstwo.

Gazer chce, żebym dała mu dupy. Nigdy w życiu! Jutro nasram do Parsunu. Wieśniaki szukają kogoś z gitarą. Dobrze, że Gazer zostawił ją na łódce.

-----------------

* To jest kilometr rzeki, na którym się znajdowaliśmy w tym momencie, mierzony nie wiem dokładnie od którego punktu, ale na pewno gdzieś od góry rzeki w kierunku jej ujścia.

No comments: