Thursday, August 6, 2009

Środa, 8 sierpnia 2007 r.

15:03
Dzisiaj w nocy było dość straszno. Imprezowaliśmy z różnymi gryzoniami. Kiedy wszyscy usnęli, a ja nie mogłam, usłyszałam odgłos gryzoniego gardła, po czym plusk, kilka chlapnięć i zgrzyt krwiożerczych gryzonich kłów o wstępnie naznaczony przeze mnie i Gałaz teren kołnierza.

Rano zjedliśmy śniadanie, postepowaliśmy husky-stajli jak zawodowi popychacze, przepłynęliśmy się wesoło po przykosach aż do ujścia Pilicy, po drodze jedząc obiad w formie flaków, klopsów i drinka z Bastardi z Muszynianką i miodem.

Na postoju wzięliśmy ożywczą kąpiel w czystym kawałku Wisły zmieszanej z jakże nadobnymi wodami Pilicy. Teren ten jest zagłębiem truskawkowym, choć w historii ziemia ta inną czerwienią była zbrukana. Strasznie się tu tłukli w czasach Powstania Warszawskiego. Kiedy ja z wielką radością brnęłam pod prąd, aby przepłynąć kilkadziesiąt metrów na plecach, reszta załogi znalazła dziurę w dnie łódki. Na szczęście dużą ona nie jest, a więc pochwaliwszy się tym faktem Mietkowi, przedłataliśmy ją, a wcześniej uprzedziliśmy Nawrot, że potrzebujemy szkutni. Tak więc nie można było powiedzieć, że jesteśmy w dupie.

Prujemy po Królowej Polskich Rzek na Parsunie, ludzie na brzegach dostają skurczów i konwulsyj na widok Konsternacji obwieszonej kapokami i obsadzonej ludźmi. O, właśnie se stoimy na dnie. No to idę do wody.

19:20
Kilka przykos i zdechłam. Kiedy leżałam, na moim zdechłym człowieku zaczęły bawić się muchy. Musiałam wpierdzielić się do śpiwora po szyję, bo czułam się znieważona muchami depczącymi moje aryjskie ciało swemi stopiskami bezbożnemi. Niedużo potem zostałam podniesiona, abym wyjęła strawę z bakisty. Posililiśmy się, Gałaz z kolei zdechła, bo szło na burzę. Zaczął padać deszcz, Piotruś grał na gitarze, ja budziłam się z wolna, robiąc szamę, popijaliśmy wszyscy żółtą okowitę na myszach. Po posiłku, którego robienie trwało dość długo, bo ów Piotruś potrzebował trzech dań, aby zaspokoić swoje potrzeby organizmu, poszedł on łowić bolenia na kiełbaski z puszki. Następnie wyjechaliśmy se, bo w tzw. "międzyczasie" przestał padać deszcz.

Płyniemy na Parsunie do Guli Karwanii, aby uzupełnić tam zapasy petenów, browca, zapojki i żeby wyjebać śmieci, których mamy już trzy worki.

Z bakisty pode mną jedzie, jak to mówi Piotruś (który nie złowił bolenia), "jak z kapska". Coś tam zdechło, wylało się albo wypruło z siebie sporą dawkę płynów ustrojowych. Przed nami widać most w Górze Kalwarii.

Knułyśmy z Gałaz, żeby obrobić komuś zagon z warzyw, bo moje święte, szlachetne i seksowne ciało jest do szczętu zamulone i nie produkuje kupy bez przepchnięcia syropem.

21:19
Jesteśmy za Górą Kalwarią. Dość dobrze się płynęło, chyba z raz czy dwa byliśmy na przykosach czy mieliznach. Stanęliśmy w Górze na zakupy. Najpierw jakiś rybak zatrzymany na wodzie kazał nam wpakować się obok portu. Było tam mnóstwo jakichś gigantycznych muszli po małżach, mułu, szlamu, syfu i kiedy wlazłam Naszemu Lekarzu na plecy, zapadł się on do połowy łydek w nieopisanym gnoju. Poszliśmy kawałek za port po krzakach i szlamie, w jakimś podejrzanym zakładzie spotkaliśmy dobrych ludzi (białych, acz trochę przybrudzonych), którzy powiedzieli nam, jak dostać się do sklepu i zabrali od nas śmieci. Wróciliśmy na łódkę i popłynęliśmy na drugi brzeg. Tam po szlamie i krzakach poszliśmy do rybaków, którzy nam pokazali drogę do sklepu. Zrobiliśmy zakupy u przemiłej pani i wróciliśmy na łódkę. Po drodze strasznie pierdzieliśmy.

Popłynęliśmy za tę Górę, gdzie najpierw wulgarna młodzież pokrzyżowała nam plany noclegowe, bo przepływała wpław przez rzekę i Obywatel X zwany Adżejem nie chciał ich reanimować. Jak to powiedział X, "grunt to profilaktyka".

Zatrzymaliśmy się nieopodal jakiegoś siedliska ludzi w plosie na dość stromym ale fajnym brzegu. Gazer i Nasz Lekarz strasznie pierdzą, słuchamy Zacieru i pijemy gołdę z grejpfrutem i jesteśmy jak zwykle szczęśliwi. Jutro spotkamy się z megasukami i Nawrotem, który załatwił nam port, gdzie naprawimy łódkę. Być może jutro zanocujemy w Wesołej, a może i w Mińsku. Chuj wie.

Gałaz zrobiła glamour w śmierdzącej rybą bakiście, a więc już nie mieszkamy na czternastowiecznym kutrze rybackim. Mieszkamy w piekle. Chłopaki pierdzą, pokazując brak elementarnego szacunku wobec kapitana, który wykonał zajebisty puc, zatrzaskał zapasy żarcia sprayem do butów i który jest młodą damą.

Właśnie Nasz Lekarz mi przypomniał, że powinnam napisać, jak ładnie jest w Górze Kalwarii. W porcie widzieliśmy zajebistą pogłębiarkę. Jest to takie ustrojstwo otoczone beczkami z czymś. Pewnie z powietrzem. Służy to do tego, aby wyżerać muł z dna i pluć nim po brzegach albo na barki. Z tych barek piach się bierze do piaskownic. Tako rzecze Nasz Lekarz. Potem widzieliśmy takie smutne, zardzewiałe, gigantyczne motorówy z blachy, wylegujące się na brzegu i tych panów, o których pisałam wcześniej.

Potem na drugim brzegu widzieliśmy działki rolne z ziemniakami, kapustą, koperkiem, słonecznikami, jabłkami, porami, szczypiorem, truskawkami i innymi rzeczami. Nic nie ukradliśmy, bo źli niebiali ludzie je ogrodzili. Podłość ludzka nie zna granic.

Aha, przypomniało mi się, że Gazer strasznie się oburzył, że złożyliśmy maszt pod mostem kolejowym (na dźwigarach skrzynkowych)*, bo uznał, że nie zaczepilibyśmy, a więc powstała myśl, żeby zawrócić i sprawdzić, ale ciałem się nie stała.

--------------------------------

* Andżej, skoro nie wierzysz w istnienie dźwigarów skrzynkowych, to niech zobaczy, nawet w Japonii są:


(a że byłam przekonana, że to inna część mostu, to moja osobista sprawa).

Thursday, July 16, 2009

Wtorek, 7 sierpnia 2007 r.

9:41
Wczoraj po południu stanęliśmy w Puławach i w końcu udało się nam wymienić butlę z gazem. Pan z Gazpolu złapał się za głowę, bo babsko ze stacji ponad dwa razy przeładowało nam butlę. W tym czasie Gałaz wysprzątała łódkę, a ja się nakremowałam. Potem wypłynęliśmy i poszukiwalismy pięknego miejsca do nocowania. Uczciliśmy pięknie fakt, że mieliśmy nową kuchenkę i usmażyliśmy kiełbasę i kaszankę. Piliśmy Bastardi z tonikiem, piwo i byliśmy bardzo szczęśliwi, bo zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym miejscu, które wyglądało tak, że obok głównego koryta rzeki było jeszcze jedno, bardzo szerokie, prawie całkiem wyschnięte. Obydwa były oddzielone od siebie wyspą zarośniętą krzakami i drzewami. To wyschnięte koryto wyglądało jak sceneria z "Komety nad Doliną Muminków". Po kolacji, kiedy to leitmotifem było moje sranie, Gauaz zamieniła się w MegaMuchę a ja w Megaterium, a Gazer w MegaPsa.

Potem słuchaliśmy Zacieru. Nasz Lekarz zakochał się w piosence o przekarmieniu sianem. Potem słuchaliśmy "The Raven w dwóch wykonaniach" - Walkena i the Simpsons i poszliśmy spać.

Dzisiaj od rana strzelałam nieco focha z powodu utraconej zdolności do srania i chodziłam trochę podenerwowana, aż oddałam naturze, co od niej przyjęłam. Teraz minęliśmy slip, z którego się wodowaliśmy i płyniemy w nieznane. W Dęblinie dokupimy faje i piwo. Należy pamiętać o owocach dla mła, bo błonnik w tej sytuacji jest rzeczą dość istotną.

Zalewski w radio powiedział, że w Azji był krwiożerczy monsun i teraz dwadzieścia milionów osób żyje w wodzie albo ledwo żyje w wodzie.

Mamy wiaterek w plecy, a więc obywamy się bez pracy Parsunu. Płyniemy dziarsko na foku.

14
Minęliśmy dopiero co 400. kilometr. Widoki są zajebiste. Widzieliśmy nawet wydrę i gniazda jaskółek. Mieliśmy trochę problemów po drodze, bo stawaliśmy na łachach i mieliznach. Minęliśmy trochę raf i jeden czy dwa wypasione głazy. Dopłynęliśmy szczęśliwie do Dęblina i zatrzymaliśmy się na kamorach. Poszłam z Gazerem do sklepu. Gazer został w spożywczaku, a ja poszłam na Orlen, żeby założyć sobie soczewki. Jak wymieniałam gały, Gazera oglądał jakiś żul z przykurczem dłoni, póki kolega go nie odebrał, tj. żula.

Jest niezła plażówa, ale wiatr wieje od rufy, a więc strasznie zapieprzamy. Tuż przed 400. kilometrem wpakowaliśmy się na kamienną rafę i zrobiło się dość nerwowo. Nasz Lekarz z Gazerem nas zdjęli.

Nasz Lekarz marudzi, że chce jeść, a więc zaraz będzie obiad. Słuchamy se szant i cieszymy się na widok wszystkiego, co nie jest rośliną, owadem, myszą i przyrodą nieożywioną. Zajebiście nas śmieszą tyczki wyznaczające szlak. Niektóre są tak fantastycznie zjebane, że w zasadzie nie widać, jaki mają kolor. Jakby nie stały na brzegu albo łachach, tobyśmy mieli groźnie.

Ciągle wspominam racicę z muzeum złotnictwa.

Daj mi dupy.

18
Płyniemy sobie dalej. W tym momencie używamy Parsunu, bo zrobił się mrok. Oznaczenie nie zdaje egzaminu, bo nie przewidziano widocznie aż tak niskiego poziomu wody. Jesteśmy w okolicy 420. kilometra. Na lewo widać w oddali spory kawał deszczu. Jest dość srogo, bo z jednej strony są pustynie, które zazwyczaj są dnem Wisły, a z prawej skarpa i na niej las.

Ludzi trochę jest, ale nieporównywalnie mniej niż na Mazurach. Jak zamachałam jednemu starszemu panu, wnuczka go zapytała: "Dziadziuś, to twoja znajoma?"

W jednym momencie tak się przegrzaliśmy, że musieliśmy się zatrzymać i popluskać w wodzie. Było niesłabo, bo przycumowaliśmy Nasz Lekarz na kole do rufy, po czym wszyscy w kapokach szliśmy trzymając się cumy, a potem dryfowaliśmy w dół. Ubaw po pachwiny. Piotruś po wejściu na pokład niechcący pokazał Naszemu Lekarzu i Gałazu penisa, a mnie jaja. Trochę popiekliśmy się słoneczkiem, bo cały dzień było ponad 30 stopni i pokład się niemiłosiernie nagrzewał. Ciągle stajemy na płyciznach i pchamy łódkę, co jest dość męczące, ale wesołe.

Teraz se tak stoimy. Chce mi się srać znów. Idę do wody.

19:22
Mijamy elektrociepłownię Kozienice. Zdjęliśmy łódkę z zajebiście wysokiej przykosy. Miałam srać w wodzie, ale najpierw ryby uniemożliwiły to fizycznie (skubiąc mnie w nogi), a potem psychicznie (patrzyły na mnie - wstydziłam się). Niedługo pewnie będziemy szukać miejsca na nocleg. Zrobiliśmy dzisiaj jakieś 50 km. Poza tym obserwowaliśmy sobie niebo i w chmurach był znak Euro. Trochę to debilne, ale wszyscy to widzieli.

Elektrociepłownia jest gigantyczna i leci z niej gorąca woda do Wisły. Obok siedzi człowieczek i łowi ryby. Płyniemy z Parsunem, bo wiatr zdechł na wieczór.

Wsadziłam łapę do wody. Bardzo ciepła, rybaków jest w bród, po rzece płynie jakaś biała toksyczna piana i śmierdzi. Jak się postaramy, to w czwartek będziemy w Warszawie.

21:05
Bawimy się w rybaków. Konsternacja zaś z powodu wylania w kabinie oleju od wątróbek dorsza i śledziowego sosu pomidorowego bawi się w kuter. Pachnie ładnie, bo lubię ryby.

Teraz siedzimy na jakimś brzegu w krzakach i jesteśmy przepotwornie zmęczeni, pogryzieni przez komary i zbakani słońcem. Pijemy łiskacza z tanią colą i Piotruś przygrywa nam na gitarze. Wszyscy mają poobierane i pomiażdżone łapki od ciągnięcia lin i pchania łódki po płyciznach. Dotychczas wycieczka jest nader udana. Zasuwamy dość szybko, chociaż martwimy się, że w końcu niechcący zabijemy Parsun, bo ciągle robimy tak, że muł bierze.

Gałaz z Naszym Lekarzem rozkminiają działanie enzymów, pijemy wódeczkę i jesteśmy weseli. Piotruś pije łiskacza na czysto i twierdzi, że nie ma 18. lat i że się nawali. Też padło stwierdzenie, że minęliśmy fajne gorące źródła. Dla niekumatych: elektrociepłownię.

ZŁOTE MYŚLI PIOTRUSIA
  • erdolado
  • zesrał się goły na rogu stodoły
  • Czerwiks
  • bo ta woda, w której piłem i teraz mówię przez słomkę
  • przyszedł ksiądz w kapeluszu tego kapucyna, tego Stańczyka
Piotruś czyta o pierwszym otwockim zakładzie kąpielowym doktora Geislera, mając czołówkę na miganiu.
  • sztroboskop, kurwa
  • podnieś ktoś dupę i doładuj akumulatory albo daj nową świeczkę
krzyż łaciński:


Zacumowaliśmy obok gniazda bobrów, czyli bobrowni. Mamy obawy, że w nocy przyjdą bobry i zaczną płakać nam na łódkę. W tej chwili knuje się, jak zatamować dupę Piotrusia. Zaraz idziemy spać.

Wednesday, July 15, 2009

Poniedziałek, 6 sierpnia 2007 r.

9:34
Siedzimy w knajpie "U Radka" i pijemy piwo na śniadanie. W nocy po powrocie z miasta jeszcze z Gazerem sobie popiliśmy baccardi z rumem*. Wesoło słuchaliśmy wiejskich przyśpiewek. Potem poszliśmy spać i zjadły nas komary. Od rana jeszcze napiliśmy się bastardi z chujem.* Dowiedziałam się, że jeśli odejmą mi Jorjego,** to będą go badać, a więc pozostawię go na sobie. Knajpa "U Fryzjera" jest zamknięta, co łamie nasze czarne serca.

W Kazimierzu roi się od Żydów i odmieńców.

10:29
Otworzyli "U Fryziera" i lo and behold jesteśmy i sobie zamówiliśmy żydowskie acz niekoszerne dania. Czytamy wesoło meniu. A więc chwilowo nie będę uprawiać kronikarstwa, bo zaraz dadzą mi jajówę z szynką i herbatę.

14:13
Zwiedziliśmy sobie ruiny zamku w Kazimierzu i basztę, potem jeszcze schody i klasztor. Bardzo tu ładnie. Potem poszliśmy się wykąpać, a po drodze wyłożyłam się na kamieniach, robiąc sobie chujowe zadrapania i siniory. Ale żyję i jestem czysta. Po prysznicu poszliśmy po szlugi. No a przy odchodzeniu mieliśmy problem, bo stawaliśmy ciągle na łasze i potem nurt wpakowywał nas dziobem w kamienie, ale na szczęście nic się nie stało. Kupiłam Alicji prezent w postaci mikrowitrażu.

-----------
* Pojebało mi się: bastardi z tonikiem
** Maj hamp na szyi. Taki wystający pieprzyk.

Monday, July 13, 2009

NIEDZIELA, 5 sierpnia 2007 roku

Nad ranem przyjechał po nas pan Rysiek, ok. godziny 6. Byłam nieprzytomna, a więc mało pamiętam. Wcisnęłam się w śpiwór i poszłam spać. Obudziłam się około 9:00 na śniadanie w McDonaldzie. Objebaliśmy jedzenie i poszłam spać. Gazer był dość niesforny i ciągle chlał. Około południa dojechaliśmy do Kazimierza Dolnego. Tam jakiś gej z ekranem kontrolnym w różowych kolorach na koszulce i blond czupryną powiedział nam, gdzie można się zwodować. Szukaliśmy więc slipu, aż znaleźliśmy. Gałazę w tym czasie zaatakowała mysz, Gazer spał na trawie. Potem udało nam się zwodować łódź i zamontować Parsun. Trochę mieliśmy przejść z gazem, bo babsko nam za mocno dolało ten gaz i strasznie śmierdziało. Leciał taki zajebisty biały dym i zawór zamarzł. Potem z wielką radością uruchomiliśmy Parsun i wypłynęliśmy z Wólki Gołębskiej czycuś, bo tam się wodowaliśmy.

No i Parsun nam zalało, a Gałaz stała w wodzie i ją coś atakowało. To nie mogła być mysz, bo pod wodą, ale było. Ale Gazer z Naszym Lekarzem naprawili ten Parsun i teraz płyniemy w górę rzeki do Kazimierza. Jeśli nie dostanę dziś czegoś dobrego do jedzenia, to zjem Parsun i wszystkim będzie smutno. Jebie gazem, w ogóle, i ze śledzi nam pociekło, ale poszprzątaliśmy. Dzielnie.

------------------------

Teraz dojeżdżamy do Puław i będziemy kłaść maszt. Idę się położyć, bo mam chorobę morską i mnie mgli od gazu.

No i Parsun się zepsuł i jebie spaliną. Ciężko być kronikarzem w takich warunkach, zwłaszcza, żem głodna, a nie chcę sobie psuć smaku przed tym, co zapewne objebę w Kazimierzu.

19:19
Obudziłam się. Ktoś z kajaka dał nam piwko. Widzieliśmy policję. Parsun pruje jak marzenie. Trochę zdycham od choroby morskiej. Idę pierwszy raz zasilić Królowę Polskich Rzek mem szlechetnem moczem.

20:01
Sikać musiałam do wiadra. Śmierdziało tak, że wszyscy dostali chwilowego napadu uwiądu. Zajebiście, że to opublikuję i wszyscy dowiedzą się, że moje siku śmierdzi. Jedziemy pod prąd do Kazimierza. Nasz Lekarz zachłysnął się na widok czapli. Jest bosko. Rzeka jest, góry są, minęliśmy tabliczkę z napisem 367* powieszoną na suchym drzewie.

Pierwsze odkrycie dnia dzisiejszego, które w wieku starczym zapodam wnukom (mojego rodzeństwa): szkocka z tonikiem to chuj nie robota.

Wisła jest brudna jak sto oborników. Brzeg jest z kamieni, częściowo też piaskowy. Powoli zaczunam czuć zapach zarcia z Kazimierza. Co chwila są jakieś przykosy albo inne dziwne, dziwne zjawiska na wodzie. Knujemy jak sto diabłów. Na wprost jest spora góra. Giewontem ona nie jest, ale robi wrażenie. Butla z gazem jest przywiązana do dziobu. Już nie śmierdzi. Teraz walą spaliny z Parsuna, który nam nieco strajkuje. Powoli robi się szarówka. Teraz chlę Ballantine's z kolawką. Widać cień zachodu słońca.

Nasz Lekarz właśnie zburzył marzenie Gałazy o przepłynięciu się po Amsterdamie. Ni chuja nie wytrzymamy, jak Parsun będzie tak warczał.

Widać pierwsze zabudowania Kazimierza. Mamy tu zakręt w prawo i pewnie za nim zacznie się miasto.

22:36
Jesteśmy w Kazimierzu, w knajpie. Było dość srogo, bo po ciemku musieliśmy cumować. Konsternacja jest zacumowana do krzaka i kamienia. Idzie się na nią po głazach i wszystko swędzi w rezultacie. Knujemy, czy tałatajstwo z portu ukradnie nam Parsun i butlę z gazem. Czekamy na pizzę pod takim wypasionym budynem.

Obejrzeliśmy fotosy i wspominamy dość okrutne, srogie i szokujące wodowanie. Łódka prawie stanęła pionowo na rufie, bo był nagły spadek na slipie.

23:00
Zadzwoniliśmy do Mięczysława, by go pozdrowić. Poza tym śmy zjedli pizzę. Dobrą mieli. Wszyscy marudzą, że chcą spać. Mnie się nie chce, bo przespałam całą drogę samochodem, a potem w ramach choroby morskiej przedrzemałam dwie godzinki. Zastanawialiśmy się nad komitetami powitalnymi w różnych miastach.

Jesteśmy weseli, że jutro, kurwa, nie będziemy siedzieć w hałasie Parsunu. Siedzimy w ogóle w czymś, a właściwie w ogródku czegoś, co nazywa się Pub Mars. Przejadłam się paskudnie. Chłopaki wspominają pewien kajakarz, który di nas podpłynął, kiedy się bujałam po Morfeuszu. Mamy szatański plan, żeby se trochę podryfować, jak będzie ładny kawałek rzeki.

Jakieś wieśniaki siedzą przy stoliku obok i kłócą się o kieliszki. Lachon ma głos jak pojebana. Piszczy. Po hałasie z Parsunu taki dźwięk sprawia, że chcę zabijać ludzi [sic!] siekierą.

Pragnę Ciechocinka. Bym sobie pozwiedzała wieśniaków. Te tutaj drą ryja jak najęci. Przeszło zjawisko w płaszczu, z blond trwałą. Pewnie pedał. Miał w dodatku rybaczki i sandały. Na wskroś obmierzłe pedalstwo.

Gazer chce, żebym dała mu dupy. Nigdy w życiu! Jutro nasram do Parsunu. Wieśniaki szukają kogoś z gitarą. Dobrze, że Gazer zostawił ją na łódce.

-----------------

* To jest kilometr rzeki, na którym się znajdowaliśmy w tym momencie, mierzony nie wiem dokładnie od którego punktu, ale na pewno gdzieś od góry rzeki w kierunku jej ujścia.

Dla smaka, ziomy :)

5. Kazimierz Dln.
6. obok Puław koło wyschniętego koryta
7. na dziko za Kozienicami obok gniazda bobrów
8. na dziko za Górą Kalwarią przy wysokim brzegu
9. Warszawa Wesoła
10. Warszawa
11. Warszawa
12. dziko za Warszawą, płaska łacha na prawym brzegu, gdzie zostawiłam Flupka (-> koło Czerwińska)
13. naprzeciwko Czerwińska, gdzie było dużo komarów i staliśmy w zatoczce
14. Płock
15. bagno, Biskupice
16. Nowy Duninów, Dżambol, alkohol
17. Zarzeczewo
18. krzak z bobrem za Ciechocinem
19. Toruń
20. dwie wyspy - łacha i kamienna wyspa Piętaszka

Od samego przepisywania tych miejsc, w których spaliśmy, włos mi się na grzbiecie zjeżył. :)

21. Bydgoszcz
22. Chełmno
23. koło Kwidzyna - brzeg na lewej stronie, koło pola
24. koło Malborka, droga w lesie, na zielonym przestworze oceanu
25. kąpielisko w Malborku
26. Elbląg
27. Miłomłyn

na tym kończy się karteluszka z zapisanymi noclegowniami... :)